– W maju przyjechałeś na koncerty do Polski po prawie dziewięciu latach nieobecności…

– Tak, ale niestety nikt nie zauważył, nie próbował analizować tego, co jest w moich piosenkach najważniejsze, czyli tekstu. Analiza taka jest istotna, ponieważ moje teksty łączą się z historią Polski i ze współczesnością pojmowaną jako element pewnej historycznej całości, tradycją, która kształtowała naszą świadomość. Bardzo łatwo można nazwać mnie “opisywacz polskiej dumy narodowej, polskiej ambicji” – ale to przecież tylko materiał, z którego korzystam. Należałoby oddzielić warstwę społeczno-polityczną koncertów Jacka Karczmarskiego od treści i wartości, które niesie tekst. Każdy z moich utworów, od Rejtana począwszy, wybiera pewien temat i podaje go w wątpliwość, jest wieloznaczny, stawia pytanie o każdą wartość o to, żeby powiedzieć, iż najistotniejsze są wartości zawarte w jednostce, która ogląda historię, a nie w samej historii. Niedawno w Krakowie powiedziano mi, że jestem bardem prawicy polskiej i zarzucono, że jako ten bard, który podtrzymuje wartości historyczne – identyfikuję się z lewicą laicką, środowiskiem korowskim, i że w tym jest fałsz. Opowiedziałem, że to są dwie różne sprawy. Wychowałem się w środowisku opozycyjnym, korowskim, czyli w tym, co wy nazywacie “lewicą”. Lojalność i uczciwość wobec tego, na czym budował się ten ruch – jest dla mnie oczywista. Z “bardem prawicy” nie mam nic wspólnego, opisuję po prostu swój stosunek do rzeczywistości, a nie program jakiegoś stronnictwa politycznego. Na to oni: “Dobra, ale przecież Michnik to Żyd”. Odpowiedziałem: “W takim razie ja też jestem Żyd”. Zaległa cisza, potem ktoś nieśmiało zaproponował: “Może byś coś zaśpiewał?”. Wydaje mi się, że przynajmniej pewien kanon moich utworów zasługuje na jakąś krytyczną analizę odniesień historycznych i literackich. Tylko wówczas to, co robię, ma sens. Po koncertach w Polsce miałem poczucie dużego niesmaku i moralnego kaca. Zdałem sobie bowiem sprawę z tego, że te wszystkie triumfy koncertowe, pełne hale sportowe – nie zdały się na nic. Przekaz nie miał najmniejszego znaczenia. Ważne było, żeby dotknąć pomacać, być “na Kaczmarskim”. Kiedy napisaliśmy z Przemkiem Gintrowskim “Raj”, moim zdaniem zresztą najlepszy nasz program, okazało się, że w społeczeństwie, o którym mówi się, że jest w 90 procentach katolickie, nikt nie czytał Biblii i trzeba było tłumaczyć, kto to był Jakub czy Hiob. Mój ostatni majowy przyjazd był zamknięciem pewnego etapu. Nie będę już robił “tras” i traktował śpiewania jako zawodu czy nawyku. Jeżeli kiedykolwiek coś napiszę i zaśpiewam, to w studio albo dla przyjaciół czy swoich dzieci. W większości moich tekstów uderzam w “zamknięte drzwi”. Zaczęło się od modelu egzystencjalnego, który stworzył Wysocki – człowieka zagrożonego ze wszystkich stron. Przez politykę, przyjaciół, kobiety, góry, świat, zagrożonego dlatego, ze żyje. W utworach, które traktuję jako dojrzałe – ostatnich, pojawia się jeden motyw: indywidualnej odpowiedzialności człowieka nie podlegającej żadnym relatywizmom i usprawiedliwieniom. Najmniejszy błąd czy głupota jest elementem życia i może się odezwać echem jako kara. W moich piosenkach staram się przekonać ludzi, żeby myśleli przede wszystkim o sobie. Być może piosenka nie jest najlepszym środkiem przekazu dla treści “skomplikowanych”. I tu poniosłem klęskę. Ale od tego zacząłem. Wysocki nauczył mnie, że piosenka może być rzeczą serio, że przez piosenkę można się wyrazić. I to się sprawdziło. Z całą pewnością dochodzi się jednak do moment, w którym złożoność spraw, które chce się wypowiedzieć, wymaga innego medium. A ja mam tylko to jedno, i to od strony muzycznej i wykonawczej – dość ograniczone. Być może więc nie jest to porażka, ale wyczerpywanie się pewnego środka przekazu i szukanie innego. Zajmuje się teraz, na ile czas mi pozwala, prozą i eseistyką, ale widzę, że nie jest to na tyle dobre, żeby udostępniać to ludziom. Decyzja, żeby już nie śpiewać bierze się z tego, że wyczerpała się dla mnie ta forma, zwłaszcza, że wiązała się ona z pewnym czasem i uzupełniana była przez kontekst polityczny. Jacek Kurski w “Tygodniku Gdańskim” napisał, że przyjechałem tu, aby zniszczyć własny mit. Jest w tym jakaś prawda. Przez lata emigracji bardzo źle się czułem ze świadomością, że moje piosenki czemuś służą, że nie są odbierane jako mój głos. Mimo kulturowych szyfrów są to przecież utwory bardzo osobiste, a traktowane były jako interwencje.

– “Zbroja” mogła budzić podejrzenie, że jest to narzędzie. Że postanowiłeś być usługowy.

– “Zbroja” może nie, ale “Marsz intelektualistów” na pewno był piosenką interwencyjną. To pokusa, która czyha na każdego – potrzeba odreagowania. Sewek Blumsztajn nazwał to “kupletami dla Wolnej Europy”. Może niektóre piosenki to istotnie kuplety, ale dla mnie mają wymiar uniwersalny.

– Zdobyłeś własne miejsce, z którego ogląda się świat niezależnie od tego, czy czyniłeś to oczami młodego wilka, czy rosyjskiego ambasadora. Ale oto skończył się peerel i wielu artystów straciło grunt pod nogami. Czy nie masz poczucia, że uwikłałeś się w jakąś zdradziecką dla sztuki historię?

– “Miejsce” ma dwojakie znaczenie. Jest to pozycja, która określa odbiór społeczny. Ale jest to także własne komentowanie świata, które gardzi kompromisem, służbą. Poezja służby nie znosi, “nad poezją władza nie może mieć władzy”. W momencie, gdy artysta staje się osobą publiczną, uwikłany jest w odbiór i kompromis, tak czy owak zagraża mu służba. Ja jednak przez piętnaście lat pisania i komponowania muzyki tego własnego miejsca nie znałem. Uciekałem ciągle od schematów i pewnych łatwości, błądziłem po ślepych ulicach. Bawiłem się muzyką komputerową w Stanach Zjednoczonych, uciekałem od Wysockiego, wracałem do Wysockiego, miałem okres romantyczno-emigracyjny, kiedy identyfikowałem się z Norwidem czy Mickiewiczem. Nie widzę w mej twórczości konsekwencji, ale kolejne fascynacje czyimiś przemyśleniami, każdy etap jest fascynacją tym, co ktoś już stworzył. Myślę, że kulturą trzeba się żywić; podzięką za ten pokarm jest własna refleksja. A więc poza jednym motywem – człowieka zagrożonego, cierpiącego – nie widzę w mej twórczości żadnej konsekwentnej linii politycznej czy egzystencjalnej. Potrzeba ekspresji i refleksji jest bardzo prywatna. Ale mam także pewne skażenie dydaktyczne – kończyłem studia polonistyczne jako nauczyciel. Pokusa, żeby uczyć, choć tego nie lubię, gdzieś we mnie drzemie. To wiąże się także z wychowaniem: dziadek był komunistą i od dziecka wiedziałem, że trzeba naprawiać świat. Ale to jest cecha osobista, bo oglądam świat własnymi oczyma, interwencja nie jest najważniejsza.

– Sztuka zaczyna być dydaktyczna także przez sugestywność wyrazu.

– Sugestywność w moim przypadku była zasługą kontekstu i czasu. W przypadku “Murów” okazało się nawet, że ich sugestywność wzięła się z kompletnego niezrozumienia.

– Jeżeli denerwuje cię wpisywanie w zespół emblematów narodowych, dlaczego decydujesz się na udział w koncercie jubileuszowym “Solidarności”?

– Udział w tym koncercie jest wiernością wobec siebie samego. Gdybym odmówił i tłumaczył, że jako artysta zajmuję się teraz moim mistycznym stosunkiem do Pana Boga i koncert ten mnie nie obchodzi – okłamałbym siebie i ludzi. Nie cierpię akademii i rocznic, ale Sierpień był moim przeżyciem pokoleniowym i jestem mu wierny. Dziedzictwo Sierpnia można kwestionować i chyba nawet trzeba, ale nie można zakwestionować samego Sierpnia. Napisałem druga cześć “Źródła” – “Rozlewisko” – o tym, w jaki sposób rzeka zamienia się w bagno i … prawdę mówiąc, nie lubię tej piosenki. Może jest prawdziwa, ale źródło wciąż istnieje, więc czy warto zajmować się tym, co dzieję się potem? Problemem jest w ogóle pokusa relatywizowania zjawiska. W młodości ma się prosty obraz świata i dzięki temu jest się silnym i zwycięskim. Potem pojawia się wahanie. Trzeba zatem chronić wartości elementarne nawet wtedy, kiedy przestaje się w nie wierzyć.

– W stanie wojennym należałem do tych twoich słuchaczy, którzy uważali, ze Kaczmarski się skończył. Drażnił mnie zbiorowy bohater twoich tekstów – uciemiężony polski lud.

– W jakiej piosence był uciemiężony polski lud?

– We wszystkich!

– Dla mnie jest tam tylko uciemiężony człowiek. Polska jest tylko pewnego rodzaju szyfrem, dekoracją. Podobnie jak Rzym. Polska to Pompeja, a Pompeja to Polska.

– A Kasandra to Jacek Kaczmarski?

– Tak mnie nazwali.

– Spolszczyłeś więc historię powszechną.

– Nie tyle spolszczyłem, ile “skaczmarszczyłem”. To kwestia uczynienia z tradycji czegoś najbardziej osobistego. Oduczyliśmy się myślenia symbolami. Brak tej umiejętności powstaje również z braku wiedzy. A przecież symbole odnoszą się do naszej przeszłości, są jedynym naszym bogactwem danym nam w zasadzie – za darmo. Z braku tej symbolicznej wiedzy pochodzi ludzka ślepota, otępienie, niesamodzielność, oddawanie się w ręce kogoś, kto własną wiedzę może użyć przeciwko tobie. Ale nie mogę przecież wychodzić na scenę i mówić: “myślcie symbolicznie”. Natomiast miałem wielką satysfakcję, kiedy po koncercie przychodzili do mnie ludzie i mówili: – Panie Jacku, myśmy nie zrozumieli tego, co pan śpiewał, ale to było fajne, czy może nam pan podać spis lektur? W odróżnieniu od Edwarda Stachury, który stworzył pewną filozofię i gdy popełnił samobójstwo, zostawił próżnię, ja starałem się oddalić od wszelkich etykiet, żeby nie powstało w ludziach poczucie, że jestem przewodnikiem, ale używając pewnych symboli – mówię we własnym sumieniu.

– Twoi słuchacze to wspólnota, która może oczekuje od ciebie kolejnych przesłań, choć się przed tym bronisz.

– Z przyjemnością napisałbym parę kolejnych przesłań, ale w tej chwili nie czuję się do tego upoważniony. “Zbroję” pisałem z założeniem, że jest to przesłanie. Ale to był wyjątkowy czas, kiedy musiałem się wypowiedzieć, odreagować, wylądować. Dzisiaj nie odważyłbym się napisać przesłania. Moja ostatnia piosenka – “X” – napisana właściwie na dziesięciolecie “Solidarności”, składa się z samych pytań. A zatem – skończył się pewien okres w moim życiu. Przypadkowo pokrywa się to z końcem pewnej epoki w naszej historii. Temat mojej twórczości, człowieka zagrożonego przez historię, przez społeczeństwo, przestał być aktualny. A może dopiero zacznie być aktualny, może moje piosenki zaczną mieć znaczenie przez swoją treść istotną, a nie kontekstową.

– Czuję jednak teraz w tobie jakiś popłoch…

– Wykręcę się od odpowiedzi. Pewna wróżka w Afryce powiedziała mi, że po powrocie do Polski przeżyję rodzaj wyciszenia psychicznego, spadek popularności i dopiero po trzech latach odnajdę się na nowo. Odczuwam rzeczywiście rodzaj kryzysu formy. Gdy piszę po polsku, zaczynam bawić się słowami. Stad pomysł żeby pisać po angielsku. To próba ratunku, bo wraz ze zmianą języka zmienia się myślenie. Ukończyłem niedawno libretto do musicalu, otrzymałem świetne recenzje, skrypt leży u Lloyda Webera i czeka na muzykę. Tematem libretta jest historia Heliogabala, rzymskiego cesarza z III wieku naszej ery. Zrobiłem z tego dramat nastolatka, który otrzymuje władzę nad światem. Heliogabal przegrywa, bo nie wie jak wykorzystać to, co jest mu dane. Już w dzieciństwie pisałem musical o Giordano Bruno. Przed wyjazdem z Polski w 1981 roku natomiast – musical o Pompei.

– Czy wrócisz do Polski?

– Gdybym wrócił, nie łączyłoby się to z pragnieniem wierzby, piasku nad Wisłą, funkcjonowania w tym społeczeństwie, ale z potrzeby oglądania gdzieś z ubocza tego, co napędza moją twórczość. Dla mnie Polska jest pojęciem Norwidowskim, życiem w tym języku, w jego skojarzeniach, dekorację o znaczeniu uniwersalnym. 26 sierpnia 1990

POST SCRIPTUM (6 września 1990)

– Rozmawialiśmy na kilka dni przed twoim wyjazdem do Sopotu na koncert z okazji dziesięciolecia “Solidarności”.

– Odpracowywałem nawet dni w Radiu “Wolna Europa”, żeby dostać urlop.

– I nie wystąpiłeś.

– Jest mi z tego powodu bardzo przykro, to był silny wstrząs. Zaproszono mnie i proszono, żeby, wskazał i zaprosił na tę uroczystość kogoś z kręgu piosenki zaangażowanej, nie kojarzonego z koniunkturą, z estradą: Karela Kryla, Paco Ibaneza, Luisa Llacha, który był niestety nieuchwytny. Część drugą koncertu miało wypełnić nasze swobodne przyjaciół śpiewanie. W Sopocie od początku wyglądało to źle. Na organizacyjny chaos byłem przygotowany, okazało się jednak na miejscu – że nie ma w istocie żadnego scenariusza. 12 godzin spędziłem w Oprze Leśnej poznając kolejne występy, które nie miały nic wspólnego z programem, który otrzymałem wcześniej. Mietek Cholewa, podobnie jak w 1970 roku, śpiewał na próbie piosenkę: “Janek Wiśniewski padł”. Po pierwszym wykonaniu otrzymał dyspozycję: “Proszę powtórzyć, ale bez słów “krwawy Kociołek, kat Trójmiasta””. Taki sam incydent pamiętam z czasów, kiedy Wajda kręcił Człowieka z żelaza, ale w tedy Wajda musiał ratować cały film! Poczułem głęboki niepokój. A już prawdziwy odruch protestu – etycznego i estetycznego – wywołał we mnie pomysł wyświetlenia na wielkim monitorze dokumentów z ludźmi, którzy stracili bliskich w grudniu 1970 roku, w zestawieniu z Rosiewiczem i jakimiś balecikami. Kiedy zaś dowiedziałem się, że oprócz “Murów” i “Źródła” mam śpiewa z Rosiewiczem i innymi artystami w chórze i kiedy ustawiono nas w szeregu rozkazami “krok do przodu”, “krok do tyłu” – zdecydowałem, że tego robić nie będę. Wreszcie – dowiedziałem się o kolejnym pomyśle: że w drugiej części także są zmiany, że oprócz Kryla, Ilbaneza i mnie wystąpi również Kora i Rosiewicz i że “próbujemy do rana”. Na moja propozycję, żeby może jednak zachować pierwotną wersję, odpowiedź była krótka: “Za 5 minut próba”. Wtedy po prostu – zrezygnowałem i poszedłem do hotelu. Nie mogę zaprzeczyć w jednej chwili sobie i temu, co było dla mnie ważne przez piętnaście lat. W Sopocie urządzono widowisko, które odbierało treści naszym indywidualnym wypowiedziom, bo nie chodziło o to, jaki będzie nasz wkład, liczył się tylko ogólny, zgody z czyjąś “linią” obraz. Tworzenie jakiejś fałszywej wspólnoty na scenie “akademii ku czci”, wtapianie nas w szereg, w chór “dla idei”. Następnego dnia usiłowano mnie zresztą odwieźć od tej decyzji w sposób najgorszy z możliwych: że mam rację, że to jest do niczego, a wiec tym bardziej powinienem zostać.

– Po pierwszym pobycie w Polsce dowiedziałeś się czegoś o sobie, teraz – dowiedziałeś się czegoś o Polsce.

– Niepokoję się, że znany mi z przeszłości stosunek do sztuki, zmieniający ciekawe i wartościowe zjawiska w komercję, w estradowy show, odbierający im treść, odbierający jakość indywidualności – pojawi się znowu. A przecież w tym odrodzonym społeczeństwie powinniśmy umieć wreszcie szanować każdy akt twórczy. Boję się więc- nie tyle starych dekoracji, ile starego kręgosłupa.

Piotr Gruszczyński, Jacek Królak, Filip Łobodziński
"Res Publica" nr 11, 1990r.

Nadesłał: Michał Stanek
Przepisała: Witka