Trzy miesiące w roku mieszka pan w Polsce, dziewięć miesięcy w Australii. Gdzie jest lepiej?

To są dwie zupełnie różne rzeczywistości. W Australii jest spokój, cisza i egzotyczne atrakcje w rodzaju pięciotygodniowych podróży po pustyni czy nurkowania na rafie koralowej. W Australii jest pisanie, czyli praca twórcza, myślenie i czytanie, czyli to, co lubię najbardziej, myśleć i czytać. Z pisaniem bywa różnie. W Polsce to jest nie tyle mieszkanie, ile trasy koncertowe, spotkania z ludźmi, z wydawcami, z instytucjami. Jak pewnie pan wie, każde spotkanie z instytucją w Polsce jest jedną wielką niewiadomą, niespodzianką.

To materiał na kolejną książkę, którą się pisze w Australii?

Tak, ale nie tylko.

To z jakimi instytucjami w Polsce się pan teraz spotyka? Bo nie ma w Polsce takiego obowiązku, żeby spotykać się z instytucjami.

Ja mam, bo ilekroć przyjeżdżam, to załatwiam różne sprawy swojej rodziny. Rodzice są artystami, więc prawie zupełnie nie umieją poruszać się w nowej rzeczywistości, dziadkowie są już bardzo stareńcy. To są biura meldunkowe, jacyś notariusze, jacyś prawnicy. Cały czas się z tym zderzam jako petent, zamiast być w tej nowej rzeczywistości, mimo że jest mi łatwiej. Twarz znana z telewizji, więc powitania są serdeczne.

A jak pan jest w Australii, to pan się interesuje tym, co się dzieje w Polsce, czy nie?

Tak z odległości; dostaję regularnie prasę.

W Australii, codziennie?

Nie, nie codziennie, raz na tydzień. Ale gdybym chciał, to bym mógł codziennie, tylko nie chcę się zagłębiać bezgranicznie w rzeczywistości polskiej.

Jak z perspektywy Australii wygląda polska polityka?

Troszkę tak jak w wierszu „Rechot Słowackiego”, który znajduje się w najnowszym programie „Discovery”, drukowanym w „Rzeczpospolitej”, 10 dni temu. Tak groteskowo, trochę śmiesznie, trochę ponuro, trochę mistycznie, bo ta polska rzeczywistość strasznie ociera się o jakiś mistycyzm, o rzeczywistość raczej wyobrażoną niż realną.

Ale co jest groteskowe, co jest śmieszne, a co jest mistyczne?

Groteskowe i śmieszne są konkrety w życiu oficjalnym kraju, rozmowy polityków, tłumaczenia się polityków, ataki polityków na polityków. Dramatyczne są historie ludzkie, które znajdują przecież odbicie w prasie i o których się dowiaduję od przyjaciół czy będąc tutaj. A mistyczne, moim zdaniem, jest dosyć powszechne w Polsce życie w świecie wyobrażonym, w pewnego rodzaju fantasmagorii ambicji, kompleksów, wyobrażeń, schematów, zamiast podążania przez życie i rozwiązywania konkretnych problemów.

No ale pan też żyje w świecie wyobrażonym, a nie tym konkretnym.

Ale ja jestem, przepraszam za słowo, literatem, to jest mój zawód. Dlatego mamy chyba w Polsce dużo wspaniałych poetów i pisarzy. Natomiast mówię o fantasmagoriach, w których żyje przeciętny człowiek, od polityka do zjadacza chleba.

I co się znajduje w tym wierszu, który 10 dni temu został opublikowany w „Rzeczpospolitej”?

Przepraszam, że się na to powołuję.

Zacytować trzeba.

Zacytuję jedną zwrotkę, na którą moi słuchacze na koncertach najlepiej reagują. To jest takie spojrzenie z kosmicznej perspektywy na Polskę, od kniazia Jura heretyka, który godzi katolików, do wampira, który siedzi w pałacu carskiego namiestnika:
Ba, nawet wampir od polskiej krwi tłusty,
siedząc w pałacu carów namiestnika,
niebieskooki, młody, złotousty,
łabędzich szyi dziewic nie dotyka,
przestrzega postów, chodzi na odpusty
i wojny z czosnkiem i krzyżem unika.
Patrząc na niego, przysiągłbyś, łaskawco,
że się z krwiopijcy niemal stał krwiodawcą.

Wampir w pałacu namiestnikowskim?

Wiadomo, że rok temu… Mam tłumaczyć, tak? Rok temu były akcje młodej prawicy, określające Kwaśniewskiego jako Kwasulę. To mi się podobało. Wydawało mi się, że to jest takie poczucie humoru bliskie Majorowi, Pomarańczowej Alternatywie, ale zauważyłem, że zostało to przyjęte bardzo serio przez szerokie środowiska: prezydent jako spadkobierca ugrupowania komunistycznego wysysa krew z polskiego narodu. No ale to jest taki niezwykły wampir, dosyć, powiedzmy sobie, dbający o ciepły wizerunek. I stąd ten łagodny wampir, który paradoksalnie dba o wizerunek człowieka, który raczej oddałby krew, niż wyssał.

Ale to są piosenki, poezja komentująca polski świat polityki.

No tak ale z perspektywy…

Czyli to tak jak 20 lat temu.

Nie, „Mury”, jednak były piosenką, tak mi się wydaje, o konflikcie, nie do uniknięcia, pomiędzy artystą a tłumem, a masą. Tam nie było odniesień do konkretów. Natomiast to jest rodzaj satyry, pastisz poematów dygresyjnych Słowackiego i samej poetyki Słowackiego, bardzo oddalonej od polityki. Raczej wizja właśnie z góry, z daleka, takiego wiru różnych spraw sensownych i bezsensownych.

I o tym pan myśli, będąc gdzieś w australijskim buszu?

Nie, to jest jeden z wielu tematów, o których myślę. W tym nowym programie jest sporo piosenek, które są refleksjami na temat męsko-damski, jest sporo piosenek o śmierci, ale także widzianej z perspektywy literackiej. Czerpię tu inspirację z „Baśni tysiąca i jednej nocy”, w wersji dla dorosłych (wyszły w 12 tomach jeszcze w czasach dawnego reżimu), które są czystą poezją, a poza tym kopalnią archetypicznych sytuacji, podobnie jak Pismo Święte; jest tam wszystko, co można spotkać w życiu.

Mam przed sobą pana nową książkę – „O aniołach innym razem”. Zaczyna się tak: „Goryle goniły kangura” . I co dalej?

To jest prolog, będący lekko sfabularyzowanym opisem pewnego wydarzenia. Otóż jeden z dygnitarzy nowej Polski, III RP, odwiedzając oficjalnie Australię, zażyczył sobie zdjęcia z kangurem w jednym ze zwierzyńców. Kangur oczywiście nie wiedział, że to jest ważna postać i że należy posłuchać tego życzenia, w związku z tym obstawa dygnitarza musiała złapać kangura i zmusić go do pozowania. A ten wstęp służy jakby za metaforę sytuacji narratora, który też przez swoją polską przeszłość, żyjąc w Australii – to jest taki mój porte-parole – zostaje zmuszony jakby do pozowania do zbiorowego zdjęcia, którego rozwinięciem jest cała ta powieść.

To jest autentyczna opowieść, ta pierwsza, w prologu?

Dokładnie tak.

W takim razie pozostaje ustalenie nazwiska. Kto był tym dygnitarzem?

Nie mogę powiedzieć. Gdybym to powiedział, to bym zdradził informatora, a informator nie dał mi pozwolenia na to.

Czyli jednak dziennikarska zasada?

Tak, nie mogę tego zrobić, bo byłem przez 10 lat dziennikarzem.

A goryle to, jak sądzę, obstawa, chociaż myślałem, że może to prawdziwe goryle.

Na tym polega piękno języka w literaturze, że słowa są wieloznaczne i budują tajemnicę.

W każdym razie, bo nie usłyszałem, udało się zrobić zdjęcie?

Tak, ku rozpaczy kangura, który został później uwolniony bez większych szkód na ciele.

Ale to nie jest książka o dygnitarzu polskim?

Nie, to jest tylko wstęp, w którym narrator mówi, że bohater tej powieści został zmuszony do pozowania w innej rzeczywistości niż jego własna, czyli do cofnięcia się o 10-15 lat wstecz, znalezienia się w cudzym świecie, świecie polskich imigrantów, którzy wracają do Polski i próbują sobie w niej dać radę.

Czyli akcja rozgrywa się w Polsce?

Są trzy części. Pierwsza część rozgrywa się w Niemczech w izbie wytrzeźwień, czy w ogóle w takim kompleksie domu wariatów, w którym spotykają się ci Polacy. Druga w Europie, czyli w czyśćcu, w kasynach gry, na jachtach milionerów itd., a trzecia już w III RP – imigranci wracają i usiłują robić interesy i robić dobrze.

Czyli z niemieckiej izby wytrzeźwień, z domu wariatów, bohater trafia do kasyna w Monako, a potem wraca do III RP?

Tak.

To nie jest na podstawie własnej przygody?

Bardzo wiele rzeczy jest tam opartych na rzeczywistych zdarzeniach. Nie wymyślałem nic poza konkretnymi sytuacjami. To nie muszą być moje losy, tylko ludzi, których poznawałem przez 10 lat emigracji w Niemczech i przez 10 lat szwendania się po świecie.

Daje pan liczne koncerty w Polsce, m.in. ostatnio koncert w Sali Kongresowej, gdzie śpiewał pan dla tych, którzy byli kiedyś w podziemiu, dla twórców kultury, dla wydawców niezależnych. Śpiewał pan „Mury”, był pan oklaskiwany. Pan lubi te stare piosenki, czy woli pan nową twarz? Czy może jest jedna twarz?

Szczerze powiem, że najbardziej lubię te najnowsze rzeczy. Akurat ten ostatni program, poza jedną piosenką, ma niewiele odniesień do polityki. Ponieważ to są świeże rzeczy, to najbardziej mnie interesuje, w jaki sposób są one odbierane przez ludzi młodych. Wolę koncerty, na które ludzie przychodzą i kupują bilety, bo chcą usłyszeć mnie, niż koncerty okolicznościowe, akademie, takie jak to, co miało miejsce w Kongresowej. Ale muszę powiedzieć, że nie boli takie wspomnienie. Wydaje mi się, że to była dobra inicjatywa. Szkoda, że, o ile wiem, nie wszystkie środowiska się w to włączyły, bo tak wymazywać wszystko 10 czy 12 lat po tym, co było, udawać, że tego nie było – to chyba nie jest zdrowe.

Kto wygra wybory prezydenckie w Polsce?

Skąd mam wiedzieć? Myślę, że jakiś mąż opatrznościowy się pojawi, bo ciężkie czasy przed nami, więc powinien się pojawić mąż opatrznościowy.

Jak to: ciężkie czasy przed nami? To słowa poety. Zawsze przed nami są ciężkie czasy.

Nie, muszę powiedzieć, że nie. Ja zawsze byłem sceptyczny i nazywano mnie polską Kasandrą. W 1989 roku widać było, że przychodzi okres koniunktury i dobrej pogody dla Polski, ale myślę, że to nie może trwać wiecznie i trzeba liczyć się z ciężkimi czasami. Patrząc na Rosję, na nasze kłopoty z wchodzeniem do Europy i na nasze kłopoty przede wszystkim z samym sobą, raczej należałoby myśleć o tym, że będzie ciężko.

Czyli, to już wprawdzie nie Słowacki, mąż opatrznościowy „czterdzieści i cztery”?

Nie, i myślę, że oby nie dyktator, ale ktoś o wielkim poczuciu misji i realizmu politycznego, ktoś z pasją.

Z pasją? Właściwie wszyscy politycy w Polsce maja pasję.

Ale nie mają wizji i poczucia misji.

Dziękuję za rozmowę.

Krzysztof Skowroński
"Radio Zet", 29 III 2001r.