J.K. – Kończę w marcu 29 lat. Od 13 lat zajmuję się pisaniem tekstów, muzyki i śpiewaniem. Cała moja historia rozpoczęła się w zasadzie od kontaktu z Włodzimierzem Wysockim w 1974 roku, kiedy był w Polsce. Byłem zafascynowany jego twórczością, którą znałem przedtem z taśm przywożonych, przemycanych ze Związku Radzieckiego, ale osobisty kontakt z nim przekonał mnie, że piosenka może być czymś więcej niż tylko towarem estradowym, rodzajem rozrywki, ale może być również sposobem wyrażania swoich najważniejszych, najbardziej prywatnych i najbardziej istotnych dla człowieka poglądów, czy emocji. Zacząłem pisać, oczywiście naśladując Wysockiego, tworzyć muzykę, która… muzykę, ślad muzyczny!, który miał wspomóc tekst, wzorowany na Wysockim. Przez 2-3 lata, dzięki rodzinie śpiewałem tylko dla znajomych i przyjaciół. Po prostu nie chciałem wychodzić z tym co robiłem na forum publiczne, dopóki to nie będzie miało już określonego charakteru wiążącego się ze mną prywatnie, z moim światopoglądem, który wówczas był jeszcze bardzo niedojrzały. W roku 1976 wziąłem udział w eliminacjach do krakowskiego Festiwalu Piosenki Studenckiej. Dostałem się na ten festiwal. Śpiewałem wówczas „Obławę” (napisaną według Wysockiego), „Przedszkole” i „Przybycie tytanów” (piosenki o charakterze kabaretowym z kolei, wzorowane na Młynarskim) i tak się zdarzyło, że wygrałem ten festiwal. Wówczas, w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, sieć klubów studenckich w Polsce, w zależności od tego, kto nimi kierował, była rodzajem takiego pół-oficjalnego obiegu kulturowego i ludzie, którzy dali się zauważyć na festiwalu krakowskim w zasadzie od razu stawali się takimi półoficjalnymi, półprofesjonalnymi artystami, którzy jeździli po Polsce, po klubach studenckich, po akademikach i wykonywali te utwory. Ja wpadłem jakby w ten sam obieg. Jednocześnie, ponieważ był to okres poradomski, to otworzyły się pierwsze SKS-y. Powstał KOR. Wszedłem w kontakt ze środowiskami opozycji demokratycznej i dawałem koncerty w domach prywatnych dla ludzi, dla których tego rodzaju kultura była jedyną, bądź jedną z niewielu możliwości wyrażenia się w sposób autentyczny. Poza cenzurą, poza oficjalnymi ośrodkami masowego przekazu i tak jakoś to się potoczyło, co uważam za bardzo szczęśliwy dla mnie zbieg okoliczności, że występując i prywatnie i nagrywając swoje piosenki na kasety, które potem były kopiowane i krążyły po Polsce i pół-oficjalnie w klubach studenckich, w jakiś sposób prześlizgnąłem się przez oczka cenzury, przez barierę. Dzięki, oczywiście, ludziom, którym moja twórczość odpowiadała. W 2 lata później Jan Pietrzak zaprosił mnie do współpracy z kabaretem „Pod Egidą” i również 2 lata później nowopowstały w Warszawie teatr „Na rozdrożu” poprosił mnie i moich dwóch przyjaciół, którzy w tej chwili są w Polsce, o napisanie programu, który by przyciągnął młodych ludzi do tego teatru. Myśmy taki program napisali, pt. „Mury”. „Mury” od piosenki, którą napisałem w 1978 roku i przez to, że ten nowopowstały teatr był instytucją oficjalną, myśmy również stali się jakby automatycznie oficjalni, mimo że ani radio, ani telewizja nas nie rejestrowała jako jakiekolwiek zjawisko artystyczne. Poprzez działalność zarówno na oficjalnych, jak na pół-oficjalnych i nieoficjalnych, opozycyjnych imprezach i zebraniach, spotkaniach, dotarliśmy do okresu „Solidarności”, który absolutnie wyzwolił nas spod cenzury. Ja sam nie wiem jak to się stało, po prostu piosenki były znane. Staliśmy się dla szeregu ludzi wyrazicielami tych treści, którymi potem żyła „Solidarność”. Przede wszystkim treści natury moralnej oraz przekazicielami pewnych prawd o historii Polski, o historii świadomości polskiej ostatnich dwustu lat związanych przede wszystkim, oczywiście, z problemem polskorosyjskim, czy polskoradzieckim. Okres „Solidarności” był pasmem, w zasadzie, koncertów w zakładach pracy, na strajkach, na manifestacjach studenckich, robotniczych i oczywiście na festiwalach studenckich, aktorskich i to był ten moment, w którym, jak mi się zdaje, ludzie mnie zanotowali jako człowieka publicznego, jako artystę. W październiku 1981 roku, po wizycie Wałęsy we Francji grupa ludzi w partii socjalistycznej-francuskiej uznała za celowe sprowadzenie kilku artystów okresu „Solidarności”, żeby Francuzom zaprezentować nową kulturę ? kulturę „Solidarności”, bo „Solidarność” tworzyła przecież całe zjawisko kulturowe i społeczne. Znalazłem się w ten sposób we Francji i tam mnie zastał stan wojenny i jako w zasadzie jeden z niewielu wówczas przebywających w Paryżu przedstawicieli związku po 13 grudnia automatycznie włączyłem się w organizację komitetu „Solidarności” w Paryżu. Działałem tam przez jakieś pół roku. Potem wydawało mi się, że więcej pożytku będzie z tego, jeśli będę jeździł po ośrodkach polonijnych, śpiewał i opowiadał o tym, co się działo w Polsce, czego byłem świadkiem tym, którzy tego nie widzieli, którzy to znali tylko ze słyszenia niż gdybym siedział po prostu przy telefonie i załatwiał sprawy biurowe i tak się też stało. I od tego czasu jeżdżę po świecie i śpiewam
Dziennikarz – Czy to, że wyjechałeś z Polski i byłeś nieobecny od pięciu lat w głównym nurcie spraw Polski, czy to wpłynęło na Twoją twórczość?
J.K. – Na pewno wpłynęło. Ja nie jestem w stanie obiektywnie ocenić zmiany, która we mnie zaszła po 13 grudnia i zmian, które zachodzą cały czas poprzez to, że jestem na zachodzie. Na pewno zyskałem dystans do tego co się stało i co się dzieje w Polsce. Wydaje mi się, (ludzie przynajmniej tak mówią) że rodzaj agresji, która była zawsze obecna w moich piosenkach odgrywa obecnie znacznie mniejszą rolę, że piosenki, które piszę na Zachodzie w ciągu ostatnich trzech, czterech lat stały się bardziej refleksyjne niż agresywne i wydaje mi się to naturalne, ponieważ trudno jest w sposób uczciwy być agresywnym skoro przeciwnik jest po drugiej stronie barykady, po drugiej stronie muru. Po prostu łatwo jest z Zachodu być ostrym w sądach wiedząc, że w zasadzie nic za to nie grozi. A poza tym nie istnieje bezpośredni bodziec, to znaczy nieobecność na ulicach, na demonstracjach, na przesłuchaniach skłania raczej do refleksji niż do wydawania osądów ostatecznych. Ale ja to sobie cenię. Wspominając siebie z okresu „Solidarności”, zdaję sobie sprawę, że był to rodzaj nieustannego galopu. Zresztą wszyscy ludzie, którzy to przeżyli, mają podobne wrażenia, że okres „Solidarności” był pędem do tego, żeby zrobić jak najwięcej, bo czasu jest mało. To było takie poczucie i w moim wypadku, mimo że ja nie brałem udziału w głównym nurcie politycznym okresu „Solidarności” było to samo. Chciałem jak najwięcej napisać, jak najwięcej zaśpiewać. Zdarzało się, że śpiewałem po 5-6 koncertów dziennie, od rana do wieczora, a w nocy zmieniałem miasto, żeby od rana potem śpiewać. Teraz moje życie się ułożyło trochę inaczej. Uznałem, że praca w Wolnej Europie, którą mi zaproponowano, jest w jakiś sposób naturalną kontynuacją tego co robiłem w Polsce, ponieważ mogę mówić nadal do tych samych ludzi i mówić otwarcie to co myślę. Nie ubierać tego w metafory i persyflaże, ale z drugiej strony to nie może być agitka, to nie może być rodzaj namawiania ludzi do robienia czegokolwiek. To mogą być tylko moje osobiste refleksje na temat historycznego miejsca okresu „Solidarności” oraz ludzi, którzy znaleźli się na Zachodzie, historycznego miejsca w perspektywie całej historii Polski współczesnej. To po prostu mogą być tylko refleksje i tak też ustaliłem na współpracę z radiem, że piszę program pod tytułem: „Kwadrans Jacka Kaczmarskiego”, w którym mówię od siebie, w niczyim imieniu, bo ani nie mam moralnego, ani politycznego prawa reprezentowania kogokolwiek poza sobą. Zresztą zawsze uważałem, że jeśli już pozostaniemy przy terminie artysta. Artysta wypowiada się tylko w swoim imieniu i za to bierze odpowiedzialność. Natomiast w momencie, kiedy podpisuje się pod jakimś sztandarem, popełnia łatwą, rzekłbym, nieuczciwość. To co uważam za pozytywne w moim życiu już emigracyjnym, w mojej twórczości to to, że dystans, który uzyskałem do spraw Polski pozwala mi na wszystko spojrzeć w sposób bardziej obiektywny, spokojny i uniknąć pewnych pułapek, które czyhają na ludzi-artystów mających świadomość, że czegoś się od nich oczekuje i obserwując twórczość moich kolegów, którzy są w Polsce wydaje mi się, że widzę w tym właśnie wpadnięcie w taką pułapkę. Zresztą moja piosenka „Potrzask”(trzecia część „Obławy”) o tym mówi, że podświadomie się czuje zamówienie społeczne i wówczas zaciera się granica między tym co jest moje, a tym czego oczekują ludzie i podświadomie realizuje się to zamówienie społeczne i wtedy się wpada albo w zbyt łatwą martyrologię albo w zbyt łatwe krytykanctwo i zaciera się po prostu, jakość artystyczna. Wydaje mi się, że podstawową wartością artysty powinno być niezależność od wszelkich uwarunkowań politycznych i społecznych, osobistych i pobyt na Zachodzie chyba mi to, w jakiś sposób, daje. W zasadzie żyję nie tyle rzeczywistością ile przetworzeniem rzeczywistości, to znaczy jakieś wydarzenia w kraju, czy w życiu Polonii na świecie mogą wpłynąć na moją twórczość, mogą mi podsunąć jakiś pomysł, ale nie bezpośrednio. Staram się, żeby te piosenki nie były, poza paroma wyjątkami, nie były piosenkami interwencyjnymi, tylko żeby z każdego zjawiska wyciągały jakąś prawdę ogólną, generalną. Każdy interwencjonizm w twórczości po prostu skraca jej życie. Piosenka funkcjonuje przez 2-3 tygodnie, czy 2-3 miesiące dopóki ludzie pamiętają o co chodziło, a potem można ją wyrzucić do śmieci. Natomiast kontakt z emigracją polską dał mi jedną bardzo ważną lekcję, mianowicie lekcję pokory. Jak już wspomniałem w okresie „Solidarności” było tyle tych koncertów i tyle spotkań z ludźmi i tak to wszystko było gęste, że ja wpadałem.. sam się wpisywałem w rolę gwiazdora, mentora, nauczyciela. To było śmieszne, bo byłem szczeniakiem wtedy. A Polonia, która mnie nie znała albo znała tylko ze słyszenia, wymagała ode mnie, po prostu, wysiłku i artystycznego i intelektualnego, żeby moje treści, które są dla mnie oczywiste przekazać ludziom, którzy nie znają kontekstu tych piosenek: politycznego, historycznego. I których to mniej obchodzi, inaczej ich to obchodzi niż słuchaczy w Polsce. I ta lekcja pokory, lekcja tego, że ja nie jestem człowiekiem, którego z góry się oklaskuje, bo wiadomo, że jest bardem „Solidarności”, tak jak to było w kraju. Tylko jestem artystą, który musi przekonać ludzi do tego co chce powiedzieć. Ta lekcja pokory dla mnie była, wydaje mi się, bezcenna i bardzo pozytywna dla mojej pracy nad sobą.
Dziennikarz – Jeździsz po świecie z koncertami, wspomniałeś o pracy w Wolnej Europie. Piszesz. Masz żonę i dziecko. Jak to wszystko ze sobą współgra?
J.K. – No nie współgra. To jest troszkę taka działalność „jak wyjdzie” z dnia na dzień, bo rzeczywiście praca mi zajmuje 10 miesięcy w roku. Jest to normalna praca radiowa od w pół do dziewiątej rano do w pół do szóstej wieczorem. Na koncerty poświęcam wszystkie w zasadzie weekendy i cały czas urlopowy. Piszę przeważnie w miejscach, które mnie w żaden sposób nie zobowiązują osobiście, ani towarzysko. To znaczy w samolotach, w pociągach, w hotelach. Komponuję też tam, bo w domu ze względu na małe dziecko nie mogę tego robić, w radio nie ma nastroju, jest za dużo po prostu, spraw nagłych do załatwienia codziennie. No a życie prywatne ogranicza się do spotkań towarzyskich po koncertach z ludźmi, których znam lub, których poznaję i do wieczorów po pracy w Monachium, w radiu, gdzie, po prostu, staram się być czymś troszkę poza sobą samym. To są jedyne momenty kiedy mogę być normalnym człowiekiem, który siedzi w kąciku ze szklanką w ręku i rozmawia z ludźmi, a nie jest tym, od którego wszyscy oczekują prawd objawionych i śpiewania. To jest męczące, ale ponieważ to robię od 12 lat, już się do tego przyzwyczaiłem, poza tym ma zupełnie niezaprzeczalnie pozytywne strony. To znaczy poznawanie setek ludzi, z których wielu jest ludźmi wartymi poznania i ludźmi fantastycznymi, których bym nigdy nie spotkał, gdyby nie właśnie ten tryb życia. Żona zajmuje się swoją sztuką, jest grafikiem. A poza tym jesteśmy razem już 7 lat, także do mojej nieobecności się chyba zdążyła przyzwyczaić. Jakby te 7 lat wycisnąć jak cytrynę może wspólnego życia byłoby z tego dwa, dwa i pół roku. I tak to się toczy. Ja tak przywykłem do tego, że nie odczuwam uciążliwości. Uciążliwość fizyczną odczuwam, natomiast psychicznie w tym się czuję znakomicie.
Nadesłał: Krzysztof Nowak
Przepisała: Iwa