Na początku mojego pobytu w Warszawie czułem się trochę bardziej niż zwykle zagubiony i trochę bardziej niż zwykle samotny, niczego ambitnie nie dawałem poznać po sobie, ale dwóch ludzi ten mój los, tragiczniejszy niż zwykle, bezbłędnie wyczuwało, wytrwale telefonowało i oferowało prostą pociechę towarzyską. Jednym z nich był Jacek Kaczmarski. Spotkaliśmy się w jedynym znanym mi wtedy w Warszawie lokalu, w kawiarni hotelu Holiday Inn. Spotkaliśmy się, posiedzieliśmy i pogadaliśmy o życiu, o sztuce układania słów, a też – ma się rozumieć – o pewnej łączącej nas przypadłości, z którą się borykaliśmy również podobnie: żeby mianowicie generalnie nie, ale też niekiedy tak; borykaliśmy się słowem połowicznie, czyli wcale. Ale wtedy w Holidayu było absolutnie nie. Periculum jak zawsze wisiało w powietrzu, wytrawnie wszak czuliśmy jego obecność i rozstaliśmy się w porę. Rozstaliśmy się nawet w niejakim entuzjazmie, bo przecież przed nami było wszystko, całe dziesięciolecia spotkań, obfitych kontaktów, rozmów. Specjalnie nastawialiśmy się na czas jego pobytów w Polsce, ale nie tylko, bo Jacek – jak to on – ze szczerą prostotą zapraszał do siebie do Australii. Zdawało mi się, że jego serdeczność graniczy z dobrym i nieco absurdalnym żartem, dziś, jak on nie żyje, oczywiście wiem, że trzeba było wtedy zwyczajnie do tej Australii pojechać.

Słuchałem jego piosenek (pieśni) jak wszyscy od połowy czy od końca lat 70. i na dodatek tak się fartownie złożyło, że osobiście też go wówczas poznałem. W krakowskim klubie Pod Jaszczurami to miało miejsce, na jednej z licznych tamtejszych i mrocznych w sensie ścisłym imprez. Kaczmarski dawał koncert, potem był turniej jednego wiersza, w którym liczni młodzi krakowscy poeci (a demokratycznie usposobiony Jacek wraz z nimi) brali udział. Z gronem wytrawnych ekspertów, z profesorem (wtedy magistrem) Marianem Stalą na czele, zasiadałem w jury. Po długich obradach, które z oczywistych powodów, a głównie z racji wzmożonego merytoryzmu przewodniczącego, miały charakter fundamentalny, choć przebieg chaotyczny, otóż po ogłoszeniu wyników i otwarciu zalakowanych kopert okazało się, że przyznaliśmy Kaczmarskiemu drugie miejsce. Wtedy jakiejś specjalnie dramatycznej wymowy to nie miało, dziś mogę zrobić jedynie tyle, że imię zwycięzcy dalej zostawię w zatajeniu.

Legenda, mit i miano Barda Solidarności dawały oczywiście Jackowi siłę, sławę, określały go i plasowały na bardzo szczególnym i wysokim miejscu, ale bywały mu też ciężarem i – tak jest – udręką. Był nim, był – ma się rozumieć – Naszym Bardem. My, lud, nuciliśmy jego pieśni i znaliśmy je na pamięć, niektóre jego frazy w codzienny język weszły, a to jest w poezji miara celności największej. Był bardem, ale jak to w takich sytuacjach bywa – została mu też przyprawiona gęba barda. A mieć gębę, i to gębę tak wyrazistą i nieusuwalną jak gęba narodowego barda, to zawsze jest niewygoda i dramat. Jacek Kaczmarski chciał po prostu więcej, a jak nie więcej, to chciał też odmienniej.

Pisał interesującą prozę, wydawał powieści, publikował felietony i recenzje literackie, przywiązywał do tego wielką wagę – publiczność nie. My, lud, chcieliśmy, żeby nasz bard śpiewał dla nas pieśni, żeby tylko ich układaniem i wykonywaniem się zajmował, i żeby na inne zajęcia nie trwonił sił i czasu. Kaczmarski był pisarzem całą gębą, był prozaikiem i chciał być prozaikiem, ale jego proza przyjmowana była jako nieszkodliwe hobby barda. Pewnie, że sam sobie winien, pewnie, że jego pierwsza twórczość unieważniała jego drugą twórczość, pewnie, że jego arcydzielne pieśni druzgotały jego zaledwie ciekawe powieści, ale natury jego twórczego ducha niepodobna pojąć, nie uwzględniając jednego i drugiego.

Przecież najlepsze z jego piosenek to są śpiewane fabuły, to są dokładnie skonstruowane nowele, to są finezyjne nieraz opowiadania z pointami. Stąd jedna z głównych jego sił. Muzyka tak, głos tak, ale i – jak na balladę przystało – porządna fabuła bardzo tak. Z elementarnej zatem swej natury Jacek był przede wszystkim opowiadaczem i rozumiałem jego gorycz, kiedy konsekwentnie przezeń zagospodarowywane pole powieści nawet przez jego wielbicieli omijane było szerokim łukiem. Pewnie, że były to rzeczy nierówne; „Napój Ananków” raczej mu nie wyszedł, ale taka książka jak „O aniołach innym razem” – dajcie spokój, przecież to jest bardzo solidna proza z dobrze zarysowanymi postaciami, porządnie zbudowaną fabułą, odważna przy tym próba podjęcia alkoholowego tematu.

Nie idzie mi zresztą o to, by teraz pisarstwo Kaczmarskiego pod niebiosa wynosić czy je rehabilitować, idzie mi o pokazanie, jak ważna i jak wiele o Jacku mówiąca była jego proza. Otóż osobnicy, którzy piszą, podejmują próby czy nawet tylko noszą się z zamiarem pisania powieści, to są ludzie specjalnego pokroju. To są ludzie trawieni głodem całości, chorobliwą ambicją ogarnięcia całości, zuchwałą nadzieją odnalezienia kluczy do całości. Jacek był z tego plemienia, próbował rozwikłać całość, próbował opisać całość, całość, jak się jej przyglądał, zwyczajnie go wykończała.

Dla wielu był człowiekiem sukcesu, miał sławę, głos jak dzwon, dom w Australii, barwny życiorys, był poetą i, jak poecie przystało, pił i zmieniał kobiety, lud znał jego wiersze na pamięć itd. A on był człowiekiem rozpaczy. Był człowiekiem rozpaczy, bo miał w sobie szaleństwo całości, szaleństwo opowiedzenia całości, szaleństwo odbicia całości w opowieści.

Na wszelki wypadek podkreślam: był człowiekiem rozpaczy na długo przed chorobą, w każdym razie o inny rodzaj rozpaczy mi idzie niż rozpacz idąca z choroby, to są inne sprawy. W chorobie zresztą Kaczmarski nie rozpacz, a dzielność pokazywał.

Nie trzeba wielkiej przenikliwości, by przewidzieć, że jego wielki renesans lada chwila nastąpi. Głos, który jemu został zabrany, pozostał między nami. Lud będzie słuchał swego barda, wybrańcy bogów umierają – jak wiadomo – młodo, a książki – jak wiadomo – idą w zapomnienie.

Jerzy Pilch

Polityka nr 17, 2004r.

Nadesłał: lodbrok