Kaczmarski i Gintrowski – przez wiele lat ich nazwiska wymieniano jednym tchem. Trzy lata po śmierci Jacka Kaczmarskiego o tym, jaki był i jak powstaje jego legenda, opowiada Przemysław Gintrowski.

– Piosenki Jacka Kaczmarskiego wracają dziś w zaskakujących wersjach. Hadrian Filip Tabęcki i Paweł Stankiewicz na podstawie wierszy z „Tunelu” zrealizowali spektakl muzyczny w rockowych aranżacjach, a Habakuk nagrał je na płycie „A ty siej” w rytmie reggae.

– Przerabianie piosenek Jacka kompletnie nie ma sensu. Rozumiem tych, którzy go naśladują. Ale reggae? To dramat. Nie ma na świecie chyba gorszej muzyki. Ale nie mogę im przecież zabronić.

– Twoja niechęć do tych przedsięwzięć wynika chyba z tego, że trudno ci oddzielić jego piosenki od niego samego.

– Były czasy, że spędzaliśmy ze sobą więcej czasu niż z naszymi dziewczynami. Sześć dni w tygodniu poza domem. Dlatego tak trudno mi zdobyć się na dystans.

– Czy podzielasz opinię, że przede wszystkim był poetą i że spełniał się w pisaniu?

– Właśnie nie! Moim zdaniem jego pasją był śpiew. To kochał najbardziej. Być na scenie. Można było mu różne rzeczy powiedzieć, naubliżać, wyzwać od ostatnich, ale jedna rzecz była niedopuszczalna – spowodować, że koncert będzie zagrożony, odmówić współpracy tuż przed występem. To była największa nielojalność.

– To by tłumaczyło, dlaczego zdecydował się leczyć raka krtani u szarlatanów, skoro alternatywą była operacja, z powodu której nie byłby w stanie śpiewać do końca życia…

– Chyba tak, on bez śpiewania nie istniał. I śmiem twierdzić, że właśnie ta potrzeba zmuszała go do tak wytężonej pracy. Potrafił zagrać trzydzieści koncertów w miesiącu! Jechał gdzieś do małego miasteczka i śpiewał dla kilkunastu osób, bo dla niego każdy słuchacz był najważniejszy na świecie.

– Tak bardzo chciał grać, że nawet po wyprowadzce do Australii w 1995 roku większość czasu spędzał w Polsce.

– Najpierw przyjechał stamtąd na trzy tygodnie. Po roku przyjechał na miesiąc. Po kolejnym roku na trzy miesiące. Potem na pół roku. Aż wreszcie przyjechał i został. Wiedział, że tu jest kochany.

– Nie przeszkadzało mu, że jest tu na cokole?

– Zdawał sobie z tego sprawę. W tym miejscu muszę powiedzieć coś, co zawsze powtarzam, bo bez przerwy spotykam się z opinią, która pierwszy raz pojawiła się w stanie wojennym, że „Kaczmarski został na Zachodzie, a Gintrowski wrócił do Polski”. A sprawa była banalna: na przełomie października i listopada 1981 roku byliśmy na koncertach we Francji. Wytwórnia Le Chant du Monde, która wydawała też Wysockiego, zaproponowała nam nagranie płyty – i tylko dlatego, że Jacek troszeczkę znał francuski, został, żeby załatwić rzecz do końca, a ja przyjechałem tu, żeby odwołać koncerty. Miałem wrócić do Paryża, ale nie dostałem już paszportu. Stan wojenny zastał Jacka tam, a mnie tu. Jacek podjął wówczas decyzję, że będzie pracował w Radiu Wolna Europa, co uniemożliwiło mu powrót do kraju. A kiedy po dziesięciu latach wszystko się tu przewaliło, chciał, żebyśmy znowu zagrali razem. Ja mu wtedy powiedziałem: „Najpierw zagraj sam, bo to ci jest potrzebne”. Wiem, że ten moment przed pierwszym koncertem po powrocie musiał być dla niego straszny. Myślę, że się bardzo bał reakcji publiczności. Z drugiej strony, chyba pozycja na pomniku nie do końca mu odpowiadała. Próbował zniuansować swój wizerunek. W powieści „Autoportret z kanalią” sprowadzał swoje śpiewanie do pozy, dzięki której łatwiej podrywa się dziewczyny. Chował się. To była podwójna gra.

– Wasza współpraca po jego powrocie była dość krótka. Trudno było wam się dogadać? Mówi się, że poróżniła was polityka. Kaczmarski był związany z Unią Wolności, ty w pewnym momencie poparłeś rząd Jana Olszewskiego…

– Pracowało nam się po jego powrocie sto razy lepiej niż przed wyjazdem. Nie było już tej wcześniejszej szarpaniny, tylko spokojna, rzetelna praca. Planowaliśmy nagranie co najmniej dwóch płyt. Jedna z nich miała się radykalnie różnić od tego, co do tej pory robiliśmy – rzecz o sprawach męsko-damskich, przedstawiona w sposób prowokujący, a może nawet skandalizujący. Zapraszaliśmy do tego Bogusia Lindę, który sugerował, żeby jeszcze wziąć jakąś kobitkę. Ale każdy z nas coś robił własnego i do realizacji nie doszło. Pokłócić się o politykę to mogliśmy przed stanem wojennym, ale po powrocie Jacka byliśmy już facetami po przejściach i uznaliśmy, że nie ma sensu o tym rozmawiać.

– Śpiewałeś teksty wielu autorów, ale z dwoma jesteś kojarzony szczególnie – z Kaczmarskim i Zbigniewem Herbertem. Trudno o bardziej odległe poetyki.

– Na pewno pisali piękną polszczyzną. Nie ma w ich tekstach niepotrzebnego słowa. Druga rzecz to duży ciężar gatunkowy ich wierszy. Ale oczywiście ich estetyki zupełnie do siebie nie przystają.

– Jednak w programie „Raj” ich wiersze doskonale się uzupełniały.

– To dlatego, że najpierw pojawił się pomysł, a ja uznałem, że doskonale do niego pasują dwa wiersze Herberta „Sprawozdanie z raju” i „Przesłuchanie anioła”. Potem jeszcze dołożyliśmy „U wrót doliny”. I dopiero wtedy Jacek zaczął pisać teksty, stąd pewnie ta spójność.

– Myślę, że łączyło ich coś więcej. Traktowano ich jak wieszczów, wzywających do walki o niepodległość. „Raport z oblężonego miasta” Herberta i „Przejście Polaków przez Morze Czerwone” powstały w tym samym czasie, po wprowadzeniu stanu wojennego i mają podobne przesłanie.

– Ani Herbert, ani Kaczmarski nie byli żołnierzami żadnej „wspólnej sprawy”. Po upadku komuny raptem wszyscy zaczęli odczuwać potrzebę autorytetu. Żeby ktoś nazwał rzeczy po imieniu, pokazał, co jest białe, a co czarne…

– Przecież obydwaj pisali przede wszystkim o tym, że świat jest pełen szarości…

– Ale ludzie słyszeli to, co chcieli usłyszeć! Najlepszym przykładem są „Mury”, z których publiczność interesował tylko refren „Wyrwij murom zęby krat…”.
Nie słuchali puenty.

– Zastanawiające wydaje mi się, że również po 1989 roku na koncerty Jacka Kaczmarskiego przychodziły tłumy. Przecież nie było już przeciwnika. Wcześniej historyczny kostium, teksty o dawnej Rosji, antyku czy postaciach z Biblii publiczność traktowała jako aluzje do komuny. Ale w wolnej Polsce też się podobały.

– W liceum mojej starszej córki piosenki Kaczmarskiego i Gintrowskiego są znane, słuchane, co dla mnie jest szokiem. Ani to czas, ani estetyka. Być może ludzie przychodzili na koncerty Jacka, bo spodziewali się tam drogowskazu? Nostalgia tego nie wyjaśnia, bo w kółko przychodziliby ci sami ludzie, a tu pojawiali się nowi, młodsi. Był autorytetem. Innego racjonalnego wytłumaczenia, poza tym, że pisał świetne piosenki, nie widzę.

Filip Łobodziński
„Newsweek” 12/2007, 25 III 2007r.

Nadesłał: Piotr Kosela