Równo dwa lata temu z drugiego końca Polski późnym wieczorem zadzwoniła młoda dziennikarka. „Jak to jest z tym Jackiem Kaczmarskim?” Pamiętam – użyła takich właśnie słów. Gorączkowo szukałem odpowiedzi. Nie znalazłem. Odpowiedziałem kilkoma pustymi, nic nie znaczącymi banałami. A przyszło ich niewiele. Rano poszedłem do pracy. Ktoś powiedział: „Telefon do ciebie”. Podniosłem słuchawkę. „Cześć, tu „Słowo Ludu”, robisz koncert charytatywny dla Kaczmarskiego? Pomożemy. Napisz tekst”. Napisałem. Był zatytułowany: „Jak to jest z Jackiem”. Dziś znów piszę. Epilog.
„Muszkieterowie już nie ci sami – dojrzałości pożółkli goryczą”
Sierpień 2001. Amfiteatr sopocki, II Przegląd Piosenki Prawdziwej. Stoimy obok sceny, wykorzystując wolną chwilę rozmawiamy z Jackiem. A wolnych chwil ma dziś niewiele; przypadła mu w udziale opieka artystyczna nad przeglądem, ciągle gdzieś biega i coś załatwia. Start za pół godziny; ma wystąpić kilkudziesięciu wykonawców z całej Polski. Jacek Kaczmarski również.
Zaśpiewa piosenkę napisaną z okazji XX rocznicy powstania „Solidarności” – „Muszkieterowie 20 lat później”. Przerywamy rozmowę, głośno daje znać o swoim istnieniu telefon Irka Bugajskiego. Dzwoni siostrzeniec. Usłyszał przed chwilą w „Teleexpressie”, że NSZZ „Solidarność” wycofała się z patronatu nad przeglądem ze względu na kilka piosenek, które mają dziś zostać wykonane, a które „godzą w polską rację stanu”. Chodzi między innymi o „Muszkieterów”.
Jacek uśmiecha się od ucha do ucha. Tak to jest z Jackiem.
„Szedłem gdzieś, nie wiem gdzie, kiedy pochwycili mnie…”
Jesień 1999. Organizujemy koncert w KCK. Kilka dni wcześniej zgłasza się wychowawca z więzienia na kieleckich Piaskach. „Czy Kaczmarski zgodzi się zagrać u nas za darmo?”
Jedziemy na Piaski. Na portierni zostawiamy telefony komórkowe, dowody osobiste i poczucie bezpieczeństwa. Odzywają się dzwonki, szczękają kraty, słychać przytłumiony stukot butów i coś jeszcze, co potem okaże się brzękiem kluczy. Na widowni 150 osób.
Koncert dobiega końca; jeden z wychowawców zaprasza nas do pokoju na herbatę i papierosa. Po chwili w towarzystwie innego wychowawcy wchodzi jeden z więźniów – trzydziestokilkuletni przystojny mężczyzna o rozbieganym spojrzeniu dźwiga pod pachą wielką i mocno już zdezelowaną gitarę. Podaje ją, prosi o podpis. Jacek podpisuje, wyciąga w stronę osadzonego otwartą paczkę papierosów: „Poczęstuj się”. Mężczyzna błagalnym spojrzeniem żebrze u wychowawcy o zgodę: „Możesz”. Drżącą ręką wyciąga papierosa z paczki i wkłada do kieszeni. Na pamiątkę. I oto dzieje się rzecz, której nikt z nas na razie jeszcze nie rozumie. Więzień zdejmuje z palca ślubną obrączkę. Uzgodnił z żoną, że ofiarują ją Jackowi. Od wielu lat słuchają jego piosenek. Tylko. Żona jest kilkadziesiąt metrów stąd – w celi na oddziale żeńskim. Nie otrzymała zgody na wysłuchanie koncertu.
Kaczmarski wyciąga rękę w geście pożegnania, ale więzień nie odwzajemnia gestu: „Nie wolno mi”. Jacek omiata wzrokiem najpierw pokój, potem wychowawców, a na końcu nas tym swoim, jak sam je kiedyś nazwał, skurwysyńsko smutnym spojrzeniem i mocno, po męsku, ściska dłoń skazanego. Tak to jest z Jackiem.
„I wstały płomienie ze wszystkich stron naraz”
Gdańsk, styczeń 2002. „Drapie mnie, cholera, w gardle. Jakieś przewlekłe zapalenie…”. Odchrząkuje, przełyka odrobinę wody mineralnej. „Przewlekłe zapalenie” ciągnie się już od dobrych dwóch miesięcy, ale lekarze uspokajają. Przepisują syropy i tabletki do ssania. Jeszcze kilka dni i przejdzie. Będzie dobrze. Wydaje się, że się nie mylą; od kilku dni jest nieco lepiej, choć nadal czuje „gulę” w gardle. Musi być lepiej – jutro rano wyjazd do Francji, a pojutrze koncert w Paryżu u ojców palotynów. Ściskamy się na pożegnanie. Alicja z dziewczynkami siedzi już w samochodzie, Jacek odkręca szybę: „Widzimy się w Kielcach. W kwietniu. Na koncercie”. Za miesiąc mam się dowiedzieć, że w Kielcach jednak się nie zobaczymy. U palotynów daje cudowny występ. Śpiewa na całe gardło. Tak to jest z Jackiem.
„Nawet drzewa próchnieją przedwcześnie, a przecież istnieją – bezgrzesznie”
Gdańsk, 22 marca 2002, 45 urodziny Jacka. Jest wychudzony, od wielu tygodni skurczone gardło nie pozwala śpiewać, nie pozwala też przełknąć łyżki zupy, grama chleba. Pozwala cicho mówić.
Alicja wstawia do lodówki tort urodzinowy. Za dwie godziny, rycząc „Sto lat” , wniesiemy ten tort do salonu, a Jacek zdmuchnie świeczki.
– Wypadałoby coś gościom zaśpiewać! Alusiu, podaj gitarę. Zresztą nie… Może innym razem.
Dwa dni przed urodzinami Jacek Kaczmarski odbiera wyniki badań lekarskich.
Ma raka przełyku. Więc tak to jest z Jackiem.
„Pamiętajcie wy o mnie co sił, co sił…”
Gdańsk, 15 kwietnia 2004. Mija północ, siedzę Jacku przy twoim stoliku i próbuję pisać to wspomnienie. Mija druga godzina, nie napisałem ani jednego zdania. Znów, podobnie jak dwa lata temu, nie potrafię opowiedzieć tego, co chciałbym. Czy opowiedzieć o tym, jak bardzo zmieniłeś moje myślenie o świecie, o tym, że nie znając ciebie byłbym gorszym człowiekiem, czy o tym jak strasznie rechotaliśmy pewnego wieczoru, opowiadając sobie dowcipy? O tym, jak denerwowałeś się, gdy nazywano cię bardem „Solidarności”, czy też o ciarkach pełzających po plecach zawsze, gdy padał pierwszy akord? Gdy zaczynałeś śpiewać: „To moja droga z piekła do piekła – w dół na złamanie karku gnam…”
Jak opisać ostatnie dwa lata zmagań z chorobą; dwa lata o których mówiłeś, że zostały ci „cudownie darowane” i były jednym z najszczęśliwszych okresów w życiu. Jak opowiedzieć o twoich spojrzeniach, mimo fizycznego cierpienia, pełnych zaufania i wiary w wyzdrowienie, jak opowiedzieć o ostatnich dniach, gdy nie mogłeś już nic powiedzieć i tylko pisząc na karteczkach komunikowałeś się z Alicją. Ze światem. Jak opowiedzieć o tych ostatnich: „Alu, kocham Cię. Bez ciebie już by mnie nie było” albo „Nawet jeśli nam się nie uda – to były piękne dwa lata.”
Jak w końcu opowiedzieć o płaczu, który usłyszałem w słuchawce pięć dni temu, w Wielką Sobotę, kilka minut przed dziewiętnastą.
Wiem już, że nie potrafię opowiedzieć tego wszystkiego. Wiem też, że z desek KCK, WDK ani Pałacyku Zielińskiego nie padną nigdy więcej twoje słowa: „Dobry wieczór państwu, dobry wieczór wam wszystkim. Za chwilę usłyszycie piosenki z nowego programu noszącego tytuł…”
Do świtu zostały dwie-trzy godziny. Cały dom śpi. Siedzę, Jacku, przy twoim stoliku i próbuję pisać. O tobie. Obok leżą okulary, wieczne pióra, ulubiony zegarek, scyzoryk. Lekarstwa. Leżą notatki do poematu, którego pisanie rozpocząłeś na dzień przed odejściem. Leży otwarta książka, której czytania nie dokończyłeś. Nieco dalej, obok fortepianu, gitara.
Spoglądam teraz na nią i myślę, że w Niebie na pewno też taką masz. I że śpiewasz właśnie jakąś piękną piosenkę. Żegnaj.
Robert Siwiec
Polskie Radio OnLine, Gdańsk - Osowa, 14-15 IV 2004r.