Kiedy zapowiedział pan niedawno wywieszenie tekstu z tezami, m.in. o legalizacji narkotyków, napisano o panu “Kaczmarski, pseudonim Luter”. Dlaczego pan się z tego wycofał?

Nie mam żadnego usprawiedliwienia, mogę to tłumaczyć tylko jakimś zamroczeniem. Zwrócili się do mnie ludzie z Ruchu Świadomej Tolerancji. Wielokrotnie słyszałem od ludzi: “poezja, poezja, ale tak naprawdę nie wiemy co pan myśli o życiu, ludziach, polityce”. Zgodziłem się – bez głębszej refleksji – napisać tezy, które tłumaczyłyby mój światopogląd. Napisałem więc teksty w rodzaju: “Człowiek odpowiada sam za siebie, Pan Bóg nie dał mu wolnej woli po to, by cokolwiek za niego robić”. Dla tych ludzi były zbyt ogólnikowe i dopisali do nich hasła: “dostęp do narkotyków” “podważaj wszelkie autorytety”, o które poszła cała afera. Uznano to za prowokację polityczną pod adresem młodych ludzi, ulokowaną na lewo. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, dopiero po reakcjach moich przyjaciół, którzy zdębieli, zrozumiałem w co się pakuję. Dałem się wmanewrować.

Nie pierwszy raz próbuje się wykorzystać pana legendę i wmanewrować w podobne sytuacje. Czy wyjechał pan do Australii, bo nie lubi pan pełnych hipokryzji przyjaciół – Polaków?

Nie. W ostatnim programie śpiewam, że nie lubię ludzi, co nie jest do końca prawdą, bo mówi to podmiot liryczny piosenki. Australia była pomysłem sprzed 11 lat, kiedy pierwszy raz się tam znalazłem. W 1987 nikt z ludzi pracujących w “Wolnej Europie” nie zakładał, że kiedykolwiek przyjedzie do Polski. Planując wyjazd raczej uciekałem od “Wolnej Europy” w sensie instytucji, którą byłem zmęczony, i od kontynentu, który uważam za miejsce zmęczonej cywilizacji, gryzącej własny ogon. Uciekałem od polityki i tłumów ludzi, którzy sobie depczą po odciskach. Australia jest ostatnim miejscem na świecie, gdzie żyje się najnormalniej, ludzie są pogodni, nie wchodzą sobie w drogę. Tam nikt nie zwraca uwagi, czym się jeździ, gdzie się mieszka, jak się człowiek ubiera. Dla mnie, człowieka piszącego, jest to cudowna izolacja.

Rozczarowało pana to co działo się w kraju po 1989?

Nie, dlatego że mieszkałem przez 10 lat na Zachodzie i wiedziałem, jak smakuje demokracja i większość z tego co się dzieje było do przewidzenia. Jeżeli coś rozczarowuje to zachowania znajomych z dawnych czasów, którzy wtedy postępowali inaczej. Ale pewnie ja też ich rozczarowuję. Życie nie jest łatwe, kiedy się żyje na własną odpowiedzialność i z poczuciem, że jeżeli się przegapi okazję, to ona się nie powtórzy. Do niedoskonałości demokracji, doszły rzeczy, których nikt nie przewidział – jak zachowamy się jako społeczeństwo. I to nas najbardziej drażni, bo przyzwyczailiśmy się do uważania siebie nie tylko za naród pokrzywdzony, ale też bardzo dzielny i prawy, podczas gdy demokracja w sposób bezlitosny obnażyła nasze mniej atrakcyjne cechy. Polacy – jak napisałem w piosence “Rozmowa z portretem trumiennym” – bardzo siebie lubią i nie bardzo chcą siebie znać. Nie lubią mówienia prawdy o sobie.

Gdy Polska stała się wolna, napisał pan kontrowersyjny “Autoportret z kanalią” i szokującą dla niektórych “Wojnę postu z karnawałem”. Z przekory?

Wrocławski dziennikarz z “Wolnej Europy”, przyjaciel z lat 80-tych Piotrek Załuski twierdził, że przekorę i pewne warcholstwo mam wpisane w naturę…

…ale warcholstwo pan też piętnował.

I tak, i nie. W piosence “Warchoł” są dwie strony warcholstwa: ta niezależność, która jest piękną, pozytywną cechą i to nieliczenie się z nikim i niczym. Nie chodzi o przekorę. Pytano mnie “o czym pan będzie pisał, jak upadł komunizm?”, jakby bez komunizmu nie mogła istnieć literatura. Jest parę tematów, o których się pisze od zarania świata i od początku kultury, życie, śmierć, miłość i Bóg. A w życiu najistotniejsze jest “kim jest człowiek”, co sobą reprezentuje. “Wojna postu z karnawałem” odbywa się w każdym z nas.

Nie interesuje już pana pisanie piosenek politycznych?

Napisałem niewiele utworów ewidentnie politycznych. Poza określanymi jako “kuplety dla Wolnej Europy”, pisałem raczej piosenki historyczno – społeczne, które w latach osiemdziesiątych miały kontekst polityczny, intencje zresztą też. Do tego stopnia, że razem z Herbertem popełniliśmy spore nadużycie, bo w programie “Raj” Bóg był metaforą władzy totalitarnej. Procesy historyczne trafiają do ludzi, kiedy się je pokazuje poprzez losy jednostek. To tak jak w filmach amerykańskich, które wszystkie muszą mieć wątek miłosny. Jan Nowak Jeziorański nie zgodził się na ekranizację “Kuriera z Warszawy”, bo mu chcieli wmontować wątek zakochanej łączniczki. My mamy tradycję deklaratywnych komentarzy historycznych, w które wpisałem się pisząc “Sarmację”. Teraz interesuje mnie tylko człowiek.

Co to znaczy być, jak w tytule jednego z pana programów, “Kosmopolakiem”?

To znaczy poczuwać się do swoich korzeni, żyć z całym bagażem świadomości kulturowej, który wynieśliśmy z historii i z dokonań naszych przodków, a jednocześnie widzieć otwartymi oczami świat, interesować się wszystkim, co się wydaje interesujące i konfrontować te wartości.

Czyta pan polskie gazety w Australii?

Regularnie. W Perth są dwie polskie księgarnie, które rywalizują ze sobą w sprowadzaniu prasy. Przychodzą książki, znajomi piszą listy. Jak coś się ważnego wydarzy, to nawet telewizja pokazuje. Choć o wyborze Aleksandra Kwaśniewskiego dowiedziałem się z telewizji chińskojęzycznej. Nie zrozumiałbym tego, gdyby nie dwa obrazki – Wałęsa był przekreślony.

Podobno uważa pan, że źle wychował córkę?

To prawda. Starałem się ją wychowywać, jak sam byłem wychowywany przez rodziców artystów. Ale porównując z dziećmi australijskimi zobaczyłem, ile ma wyniesionych z domu zahamowań. Co oznacza, że my z żoną te opory w niej wykształciliśmy. Dzieci australijskie są niesłychanie swobodne i odważne w mówieniu tego, co myślą i robieniu tego, co chcą. To jest czasem męczące, ale daje niesłychaną siłę w dorosłym życiu i poczucie, że na wszystko je stać. Moja 10 – letnia córka, ma poczucie granic. Dobrze, że je zna, ale jest inaczej, kiedy te granice są uświadomione przez dziecko, a nie narzucone: na zasadzie “jest tak a nie inaczej i nie pytaj dlaczego”.

Co pan zabrał z Polski, a co pan zostawił?

2,5 tony przypłynęło statkiem. Nie mam wrażenia, że cokolwiek zostawiłem, oprócz słuchaczy. Ale przecież przyjeżdżam tu raz na rok. I taka sytuacja mi bardzo odpowiada. Na pewno zostawiłem także kiedyś typowe dla mnie “rozkosze” zanurzania się w życiu towarzyskim.

Polska jest dziś krajem wolnym. Pan twierdzi, że z tą wolnością, nie wszystko jest jednak w porządku.

Istnieją instytucje i atrybuty wolności w społeczeństwie i w politycznym kształcie kraju. Inną sprawą jest jednak wolność w mentalności ludzi. Wielu jest zdania, że moje pokolenie, czyli czterdziestolatków musi wymrzeć, żeby pojawiło się pokolenie o mentalności ludzi wolnych.

Czyli ciągle tkwi w nas homo sovieticus…

W dużej mierze tak. Lęk przed urzędem jest najlepszym przykładem. I urzędnik i petent mają mentalność niewolników. Człowiek wolny patrzy, do czego ma prawo i to wykorzystuje. Z tym jest chyba nadal niedobrze, bo wszystkie prawa cywilizowanego świata już w Polsce są, ale mało kto wie jak z nich korzystać, albo że w ogóle je ma. Zresztą niskie uczestnictwo w wyborach jest też dowodem na mentalność “a co mnie to obchodzi i tak zrobią swoje”. To nie jest prawda. Na każdym szczeblu władzy, od gminy do państwa, ludzie mają bardzo wiele do powiedzenia.

Wracając do Australii, czy spotkał pan tam rekina, Aborygena i kangura?

Rekina spotkałem już pierwszego dnia pobytu w Australii w 1987 roku. Pierwszego dnia po wyjściu z samolotu pojechaliśmy na Bonday Beach, najbardziej prestiżową plażę w Sydney, i w momencie kiedy wszedłem do wody ogłoszono alarm rekinowy. Było jak w “Szczękach”, rzeczywiście zobaczyłem płetwę. Raz też złowiłem rekina, niedużego, metrowego, zaczepił się na haczyk płetwą, zresztą bardzo smaczną. Aborygenów nie widuję, tyle że w miastach, zwłaszcza takich dużych jakim jest Perth, jest ich mało i przeważnie jak Indianie w Ameryce, stanowią tzw. margines. Prawdziwych Aborygenów żyjących w głębi lądu bardzo trudno zobaczyć, bo trzeba mieć specjalne pozwolenie, aby wjeżdżać na ich tereny. A kangury wieczorami przychodzą do miasta, do parku, żeby się paść. I trzeba uważać, bo zdarza się że wyskakują na ulicę i wpadają pod samochody.

Dziękujemy za rozmowę.

Jacek Antczak, Marek Nikodemski
"Słowo Polskie", 1998r.

Nadesłali: Karolina Sykulska, Szymon Podwin
Przepisał: Tomasz Koper